środa, 18 maja 2005

GŁOS Z NIEBA

Było to latem 1913 roku, kiedy to Wojciech Czapiewski wracał późnym wieczorem z miasta.

Krasulę dobrze sprzedał na targu w Starogardzie, żonie Helenie zaś kupił nową chustkę, którą ona już od dawna sobie życzyła. A że handel był dobry, wstąpił jeszcze do miejskiej karczmy, by się tam pokrzepić i udać się w drogę do domu.

Był w wesołym humorze i dobrej myśli, i tak mów: "Jeżeli pogoda pozostanie taka jak dzisiaj, to jutro mogę skosić łąkę, a o ile w przyszłym tygodniu nie będzie deszczu, to rozpocznę koszenie żyta, albowiem zapowiada się w tym roku dobry urodzaj".
Tak dumając szedł sobie dalej i dalej.

Już znajdował się na ścieżce prowadzącej do zabudowań swojego gospodarstwa.
Prosto stały brzozy po obu stronach drogi, a księżyc ukazywał się w srebrzystym świetle.
Naraz zauważył w blasku księżyca wielki cień, który kierował się wprost ku niemu.
Zatkało go, co to może być? Cień nadchodził bliżej i bliżej.
Wojciechowi trzęsą się kolana, zalewa się zimnym potem. Widzi przed sobą olbrzymią kulę, chce krzyczeć - gardło ma zatkane, nie ma siły wydobyć głosu i czuje, jakby go ktoś dusił.
Czegoś podobnego nie widział jeszcze w życiu.

Ciągle bliżej nadchodzi ten potwór. Zaś niedaleko od niego widzi w brzozach wielką skrzynię ze zwisającą długą linką. Ktoś go dotyka? - to zwisające gałęzie brzozy smagają jego twarz.
Wojtek w śmiertelnym strachu modli się coraz żarliwiej. Wtem słyszy głęboki głos, który wychodzi ze skrzyni wiszącej między brzozami.
-Halo, hali! Gdzie ja tu jestem?
Wojtek w tym momencie zbiera resztki swojej odwagi i w śmiertelnej trwodze krzyczy:
-Zlitowania Panie Boże, znajdujesz się na roli twojego sługi, Wojciecha
Ta odpowiedź daje mu nowych sił. Wstaje z klęczek i nie zważywszy już na drogę, biegnie na przełaj, przez łąkę i żyto do swego domu.
Tam trupioblady wpada do przedsionka, nieomal nie zwalając z nóg swojej żony, która akurat wróciła z krowni z kubłem mleka.

Helenka na widok męża wysoce przerażona zapytuje go, co się stało.
Wojtek odpowiada z płaczem, że co dopiero rozmawiał z Panem Bogiem.
-No - o czym Pan Bóg z tobą rozmawiał? - zapytała się Helenka, szykując się na karne kazanie, gdyż myślała, że jej Wojtek za bardzo w mieście zaglądał do kieliszka.
Wtem ostro zastukano do drzwi i głos prosi o wejście do mieszkania.
Przelękli się bardzo oboje, padli na kolana, a Wojtek powiedział do żony, że to jest Pan Bóg, z którym niedawno rozmawiał, gdyż poznał go po głosie.
Obcy ponownie puka i bardzo uroczyście mówi:
-Proszę otworzyć!
Teraz resztkami sił przyczołgała się Helenka do drzwi, otwiera je, pada z nowa na kolana, wołając:
-Miłosierdzia, Panie Boże , miłosierdzia!
W drzwiach stał obcy człowiek, a patrząc na tę scenę przed sobą, pomyślał sobie, że stoi przed dwoma wariatami.

Postąpił bliżej i powiedział:
- Zbłądziłem ze swoim balonem i musiałem przymusowo lądować. Czy możecie mi pomóc w rozplątywaniu lin i złożeniu balonu ?
Ponieważ była ciemna noc i nie można było rozróżnić, odłożono sprawę nazajutrz.
Nazajutrz przystąpiono do rozplątywania lin, ściągnięcia z drzewa kosza i pokrywy balonu.
Wszystko zapakowano do kosza, a potem Wojtek odwiózł baloniarza wraz z pakunkiem na dworzec do Starogardu, za co został sowicie nagrodzony.
Zdarzenie miało miejsce niedaleko Rywałdu pod Starogardem, gdzie w czasie zawodów balonowych przymusowo lądował jeden z balonów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz