poniedziałek, 16 maja 2005

Organista Józef Sulewski

- Mam tylko dwie pieczątki w dowodzie: "Przyjęty 1 marca 1946 roku" i "Zwolniony 1 stycznia 1991 roku". O takich mówi się dzisiaj "niedorajda" - z niepewnym uśmiechem stwierdza Józef. - Ale takich weteranów, co tu życie zaczęli, pracowali i pod murem leżą, jest w Kocborowie wielu.

Jan na Świętym Janie

Józef Sulewski ma 65 lat. Urodził się w Gniewie. Kiedy odchodził na emeryturę, w kocborowskim szpitalu mówili, że takiego weterana w latach 90 nie ma.
W 1937 roku rodzice Józefa, Jan i Józefa Sulewscy, przyjechali z Gniewa do Kocborowa i osiedli na Świętym Janie - samotnie stojącym gospodarstwie na łąkach, przy torach, niedaleko "Piekiełek".
Wcześniej Jan Sulewski był w Gniewie opiekunem w tamtejszym zakładzie dla umysłowo i psychicznie chorych dzieci. Po jego likwidacji przywędrował z rodziną do Kocborowa.

Na Świętym Janie zamieszkiwali jako jedyni. Dziś, po modernizacji domostwa, mieszkają tam trzy rodziny.
Jan i Józefa Sulewscy mieli dwanaścioro dzieci. Józef Sulewski był drugi co do starszeństwa, a właściwie to trzeci, gdyż dwaj starsi bracia, Zenon i Mieczysław, byli bliźniakami. Braci siedmiu, sióstr pięć.
Najstarszy brat ma 66 lat, najmłodsza siostra - 45.
Święty Jan był miejscem odosobnionym, mieszkało się tam "jak w leśniczówce", bez prądu, były "pislampy" - lampy do "pisiania", takie aby świeciło.

- Niemcy owo miejsce nazywali tak samo, choć po swojemu: Zankt Johann, ale wcześniej - wyjaśnia Józef Sulewski - były to tak zwane "księże włoki", czyli tereny należące do parafii św. Mateusza.

Co jeszcze z historii... Podobno od Świętego Jana ciągną jakieś korytarze, pod rzeką, aż pod Starogard. Ale tego Józef nie może zaświadczyć.

Ogólnie Święty Jan to było wydmuchowie. Dobrze się mieszkało, "plac zabaw był", a zimą - w stodole. Jak pusta stała.

Jan Sulewski pracował w gospodarstwie przyszpitalnym jako magazynier zbożowy do 1950 roku. po nim funkcję tę objął Hering.
Jan i Józefa byli bardzo religijni. Józef nie pamięta niedzieli, żeby rodzina Sulewskich nie szła dwójkami do kościoła. Dzieci z przodu, rodzice z tyłu. Szli nieraz przez wielkie zaspy, bo śnieg przed wojną inny padał, mróz inny szczypał.

Józef pobiera nauki

Józef Sulewski rok przed wojną zaczął chodzić do szkoły w Żabnie. "Na przełaj, polami, było z 10 minut". Przez okupację też chodził i rok po wojnie też.
Kierownikiem szkoły w Żabnie [gdzie dzisiaj mieści się przedszkole] był Jan Kaczmarek, porządny człowiek. W okresie okupacji gdzieś zniknął. Pojawił się nowy kierownik - Niemiec Ferdynand Stoff. Tuż po wyzwoleniu Stoff zniknął, a pojawił się Jan Kaczmarek i objął dawną funkcję. Na krótko, gdyż starszy był już człowiek.

Szkoła była siedmioklasowa. Józefowi Sulewskiemu, jak wielu w tym czasie, zaliczono okupację i w 1946 roku ukończył podstawówkę.

Pójdziesz do introligatorni

Najstarszy z braci Sulewskich, Mieczysław, od 1945 roku pracował w kocborowskiej administracji - w sekcji dokumentacji. Zenon - bliźniak Mieczysława - pracował w ogrodnictwie, tam gdzie ojciec Jan.

- Miałem 15 lat i Zenon powiedział: - Pójdziesz do introligatorni.
- A co tam robią?
- Zeszyty kleją, książki oprawiają.

W ten sposób Józef trafił do kocborowskiej introligatorni, gdzie szefem był Stanisław Drążkowski - introligator i organista w jednej osobie.

Drążkowski po roku pracy zwrócił się do Józefa: - Słuchaj, Józek, nie chciałbyś uczyć się za organistę? Spróbujemy?
Józek spróbował.

Józef i fisharmonia

Grał na fisharmonii w kocborowskiej kapliczce. Przez dwa lata, do śmierci, Instruował go pan Stanisław.

Stanisław Drążkowski był ciekawą postacią. Do Kocborowa przybył z Kruszwicy. Tu od 1929 roku pracował na stanowisku introligatora i organisty. Dostawał 240 złotych jako kierownik introligatorni i ...260 jako etatowy organista [w szpitalu był etat kapelana i organisty].

Józef Sulewski na krótko został sam na sam z fisharmonią, potem zaczął go uczyć Edmund Cybulski - organista w kościele św. Katarzyny. Po czterech latach poszedł do Pelplina na egzamin.

Dziś egzamin składa się po pięcioletnich studiach organistowskich. Ukończył je syn Józefa Mirosław, "gra na łapiszewskiej parafii". Wnuk, Karol, uczy się w szkole muzycznej i być może też będzie grał na organach. Tak powstała rodzinna tradycja.

- Mój brat Zenon miał większe zacięcie do muzyki - w głosie Józefa nie ma zazdrości- "Zapał miał lepszy". Ja zostałem organistą przez Drążkowskiego Stanisława, a brat sam się zawziął, koniecznie chciał grać. Zimą trzaskającą szedł grać do Dąbrówki i mówił sobie: dopłacać będę, ale muszę się nauczyć. Zdał egzamin w 1965 roku i gra jeszcze do dzisiaj w Bobowie. W Bobowie prowadzi też orkiestrę dętą.

Książki

- W owym czasie były dwie introligatornie: w mieście - Henryka Janikowskiego [żony kuzyn] i w Kocborowie. Janikowski brał większe prace, serie, a do Kocborowa pchali się pozostali. Wiadomo - za pół ceny. Pacjenci pracowali na papierochy.
W najlepszych latach w introligatorni pracowało dziewięć osób i kilkunastu pacjentów w ramach terapii.

Tuż po wojnie było mnóstwo pracy - naprawiało się rzeczy stare, głównie książki przedwojenne, kilka razy już oprawiane, żeby ratować - opowiada Józef. - Mój szef, Stanisław Drążkowski, w czasie wojny miał wszystkie te cenne książki polskie dać na przemiał, zniszczyć, ale on je przechował w specjalnej skrytce w introligatorni. W warsztacie miał magazynek. Tysiące książek przechował. Po wojnie od Kryzana dostał wielką pochwałę. Introligatornia i drukarnia były razem.

Sulewski był brygadzistą w introligatorni i zecerem. Zecerki wyuczył się samodzielnie. "Uczyłem się z praktyki". Podobnie uczył się Henryk Będźmirowski. Tak się obaj wyuczyli zecerki, że w Starogardzie - jak mówi Józef - nie ma drugich takich.

Będźmirowski jeszcze pracuje

Introligatornia pracowała pełną parą. Ze szkół na okres wakacji ciężarówkami książki dowozili, dzienniki...
Józef przyszedł do introligatorni na pół roku, może na rok. Pracował za miskę zupy. Takie czasy były. Pacjenci dostawali czarny chleb i czarną kawę.

- Pół roku złotówki nie dostałem - wspomina Sulewski. - Jak coś mówiłem, to Kryzan mi groził młoteczkiem lekarskim.

Trumna wielokrotnego użytku

Trzeba się wczuć w tamte czasy. Fatalne warunki. Tyfus - jakże się pielęgniarze poświęcali. Najprościej było uciec, ale nikt nie uciekał. Chory umierał i nieraz pielęgniarz za nim też. Stali na posterunku. I jeszcze ten szpital żołnierzy radzieckich.

Józef Sulewski jako organista towarzyszył umarłym w ostatniej ziemskiej drodze.
Najczęściej chorym ze szpitala. Rodzina przyjeżdżała [lub nie], rów był wykopany, umarłego okręconego papierem wkładano do trumny, trumnę wkładano do rowu, potem, kiedy już rodzina [jak była] odjechała, wyciągano dno trumny [tak była przemyślnie skonstruowana], że nieboszczyk wpadał do grobu, a trumna służyła dalej - nieraz kilkadziesiąt razy. Bo skąd było drewno brać? I fachowców nie było. A dziennie osiem do dwunastu pogrzebów.

Takie czasy. Co Józefem wstrząsnęło

Na teren gospodarstwa przyszpitalnego, dokładnie gdzie dziś hodują świnie, z radzieckiego szpitala wywożono różne części ciała po amputacji. Jakiś pacjent grzebał w tym patykiem. Przechodzili dwaj oficerowie radzieccy. Jeden wyjął TT-tkę i odpalił prosto w głowę, z tyłu.

"Rody"

Sulewski ożenił się, podobnie jak wielu innych, z przyszłą pielęgniarką.
- To była nasza pierwsza ścieżka - mówi Józef - ze Świętego Jana.
Sulewscy zapoznawali dziewczyny, żenili się.... Tak lub podobnie powstawały "rody" kocborowskie: Sulewscy, Bernaccy, Gorczyce, Berenty i Dąbkowscy. Pielęgniarze, pracownicy szpitala - jak górnicy z dziada pradziada - Moje siostry dwie tutaj pracowały, Urszula i Ewa.

Praca introligatorska jest spokojna i ciekawa. Trudno przypomnieć sobie jakieś szczególne tytuły oprawionych książek, chociaż Józef jeden pamięta bardzo dobrze - kuria biskupia przywiozła kaszubskie dzieło Bernarda Sychty, które ładnie oprawił. Powędrowało do Watykanu, dla naszego papieża.

Jako organista Józef grał przede wszystkim w kapliczce w Kocborowie, a w nowym kościele na Łapiszewie, w Najświętszego Serca Pana Jezusa, siedem i pół roku. Teraz gra "na recept" [żeby nie zerwać z tą robotą] - zamienia czasem syna. Do kapliczki w Kocborowie na msze przychodzili chorzy - kobiety i mężczyźni na dwie "zmiany" i pracownicy szpitala na trzecią. Z nimi ci z Żabna. Dlatego w ogrodzeniu parku były zawsze dziury, bo ci z Żabna należeli do parafii w Kokoszkowach, a tu bliżej mieli.

Oprócz gry w kościołach Józef był członkiem kocborowskiej orkiestry dętej, najstarszej na Kociewiu.
- O nie ... Dwie były - Karbowskiego w "obuwiance" i nasza kocborowska - poprawia się Józef. - Niby w tej pierwszej grała młodzież, a w tej drugiej emeryci.

Józef i kariera

Raz Józef miał szansę zrobić karierę. W latach 50. zrządzeniem losu zatrudniono go w Wojskowej Komendzie Powiatowej w Gdańsku - jako starszego pisarza w randze plutonowego. Pasowała mu ta praca, bo introligatorstwo uczy dokładności

Podczas inspekcji referat Sulewskiego pokazywano jako wzór. Dla Sulewskiego chodziło o "ecie pecie", czyli po prostu pieniądze, w porównaniu z kocborowskimi o wiele większe.

Wojskowa idylla trwała krótko. Z Kocborowa nadszedł anonim przewodniczącego ZMP autorstwa niejakiego Ż. [co okazało się później]. W anonimie przewodniczący ZMP napisał, że Sulewski "w mundurze z opłatkiem chodzi i gra na organach w kocborowskiej kaplicy - też w mundurze".
Wyszła z tego afera.

Pułkownik :- K... Sulewski, tyś mnie w życiorysie nie napisał, że jesteś organistą! Jak możesz w mundurze po kościołach grać?!
Józef: - Obywatelu pułkowniku, ja się nie wstydzę munduru Ludowego Wojska Polskiego.
A potem komisje:
Komisja pierwsza: - Sulewski Józefie na czym gracie?
Józef: - Na akordeonie....
- I jeszcze?
- Na waltorni...
- I jeszcze?
- Na organach.
- No to wybierajcie, Sulewski: albo wojsko zawodowe, albo ksiądz.
- Ja to i to.

Na komisji drugiej w Bydgoszczy to "albo - albo" sformułowano mniej łagodnie: albo kapelusz, albo wojsko.
Po 14 dniach od bydgoskiego przesłuchania do Gdańska przyszedł fonogram: "zwolnić plutonowego z wojska z przywłaszczeniem umundurowania [Józef: -Kto będzie po mnie sorty mundurowe nosić? Dlatego dali.] i bez odprawy".

- Zawód organisty mi wszystko blokował: medale, awanse ... Nie czuję żalu. Kocham muzykę kościelną. Kocham muzykę. W orkiestrze grałem na waltorni, syn ze mną na saksofonie.

Bóg w organach
- Pan tak na organach na mszach, jako organista przy pogrzebach. Bóg jest, panie Sulewski? - pytam.
Józef dyplomatycznie milczy. Potem dodaje: - Cała rodzina była i jest religijna. Stąd to zamiłowanie do organów. Dzisiaj jest inaczej. Kursy organistowskie zaczyna czterdziestu, kończy pięciu. To trudna sztuka i wielu nie ma zamiłowania. Dzisiaj bigbit, gitara elektryczna, nie pójdzie do kościoła grać.

Być może Bóg jest bardziej w organach niż w gitarze.
- Batem gwizdnął, jak to mówią, jak ten czas zleciał - zamyśla się Sulewski.

Józef nie wiedział, gdzie idzie, nie wiedział, co będzie robił, ale polubił tę pracę. Wczoraj zaczął i już minęło 46 lat. W 1960 roku zdobył uprawnienia mistrza. Wielu wykształcił.
- Człowiek w 1946 poszedł na pół roku, na rok, a minęło ... - podsumowuje organista. - W 1991 roku, kiedy przechodziłem na emeryturę, powiedzieli na pożegnanie, że takiego weterana w latach 90 w Kocborowie nie ma.

Sulewski nie żałuje tych lat, ale ma żal [nie tylko zresztą on], że o niektórych zapomniano podczas obchodów 100-lecia szpitala.
Tadeusz MAJEWSKI
1998 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz