czwartek, 5 maja 2005

Eugeniusz Berent - były przewodniczący RG

Przewodniczący Rady Gminy Bobowo Eugeniusz Berent jest rolnikiem. Mieszka w Grabowie obok wybudowanego 10 lat temu własnymi siłami domu, którego puste pokoje czekają na najmłodszą w rodzinie wnuczkę Agatkę. Dzieci Berentów, już "odchowane", wyemigrowały albo chcą emigrować do miast. W mieszkaniu pana Eugeniusza rozmawiamy o problemach gminy Bobowo, wsi polskiej i wejściu do Unii Europejskiej. I tu przewodniczący mówi zdanie, które brzmi jak aforyzm i które się staje naszym tytułem


Musimy wejść, bo nie ma wyjścia
Eugeniusz Berent był radnym i przewodniczącym Rady Gminy Bobowo trzy kadencje. Kto wie, czy nie był to najdłuższy tego typu staż w powiecie. Podobnie zresztą, jak wójtowy staż Mieczysława Płaczka.

- Razem z wójtem na równo jedziem - zauważa pan Eugeniusz.
Chociaż jakby tak sięgnąć głębiej w czas, to Berent bije w tej kwestii wójta Płaczka, gdyż wcześniej, zanim powstała gmina Bobowo, o którą tak dzielnie walczył ś.p. Jan Spich i Klemens Engler, był radnym w gminie Starogard.

To, że tak "równo z wójtem jadą", Eugeniusz Berent tłumaczy w sposób następujący: - Nikomu za skórę się nie zaszło. Poza tym nie było między nami żadnych scysji. Nie tak, jak gdzie indzie. Kiedy przewodniczący nie może się dogadać z wójtem, to jest źle. U nas jest inaczej może dlatego, że nie ma żadnej polityki, żadnej działalności partyjnej. My się tak w dwóch dopasowaliśmy charakterami. Mieczysław Płaczek to wyważony człowiek, nikomu krzywdy nie zrobił.

Płaczek i Berent nie tylko charaktery mają zgodne. Również mówią podobnie - bardzo spokojnie, jakby flegmatycznie, z kulturą.
Według przewodniczącego reaktywowanie w 1991 r. gminy Bobowo, której nie było 15 lat, przyniosło konkretne korzyści. Przez te 15 lat zlikwidowana gmina była zapleczem gospodarczym Starogardu i nikt się nie przejmował jej rozwojem. Nie wytyczono tutaj żadnych działek budowlanych, a już najdobitniejszym przykładem macoszego traktowania Bobowa i okolic było pomijanie przez władze tematu budowy szkoły w Bobowie. - Gdyby gmina powstała wcześniej - uważa Eugeniusz Berent - szkoła już by powstała. A tak jest budowana dopiero dzisiaj, z niemałym trudem, gdyż czas na tak duże inwestycje, z uwagi na kryzys finansów państwa, nie jest najlepszy.

Dzisiaj gmina Bobowa liczy około 2700 mieszkańców. Ma na koncie sukcesy. - Sukcesem jest na przykład to - mówi przewodniczący - że udało się ją prawie w całości zwodociągować (zostały tylko wybudowania), no i "poszła" w telefony. Prawda, że to akurat nie jest zasługa władz gminy, ale zawsze coś się przy tym robiło, na przykład daliśmy Telekomunikacji mapy geodezyjne.
Pan Eugeniusz zdaje sobie sprawę, że wielkość gminy może spowodować, w czasach kiedy wszyscy szukają oszczędności, jej upadek. Gdyby przywrócono ją w całości taką, jaką była przed jej likwidacją w latach 70., to co innego - gdyby wróciły Dąbrówka, Lipinki Szlacheckie i Jabłowo, to nazbierałoby się z 5000 obywateli. Ale cóż, tamte czasy. Wie wolały gminę Starogard. - Szkoda, wiadomo, większe gminy mniejsze koszty - dywaguje Eugeniusz Berent. - Chociaż z tym tak do końca nie jest. U nas koszty administracyjne są bardzo małe, bo w Urzędzie Gminy jest zatrudnionych tylko dziewięciu pracowników plus dwie w Gminnym Ośrodku Pomocy Społecznej. Nie ma sekretarki, sprawy rolne, leśnictwo - to wszystko ma pod sobą wójt, człowiek uniwersalny, który ukończył rolnictwo i uczył w szkole. Gdyby nie jego wiedza, trzeba by dodatkowych etatów (np. w służbie rolnej z dwóch). Sekretarza w urzędzie też nie ma. Rada Gminy nie jest droga. Radni, podobnie jak przewodniczący, który jest jeszcze prezesem kółka Spółdzielni Usług Rolniczych w Bobowie, lubią pracę społeczną. No, może nie do końca społeczną, bo jednak są diety. Ale nikt tu nie pracuje dla diet. Może o tym świadczyć to, że w gminie diety są stałe. Kiedy ja nastałem, w lipcu 1991 roku, miałem jako przewodniczący 800 złotych. Teraz też mam 800 złotych. Radni również jak wtedy mają 80 złotych za każde posiedzenie i udział w komisjach. A sesje zwołuje się nie za często, tylko jak potrzeba.

Tak więc Eugeniusz Berent nie chciałby, żeby Bobowo z powrotem przyłączyło się do Starogardu czy gminy Starogard ("kto wie, czy sprawy finansowe tego nie spowodują"), bo z tymi oszczędnościami może być różnie. Poza tym - uważa - władza powinna być jak najbliżej ludzi i powinna każdego znać. Jak jest mała gmina, to się wie, kto jak stoi, jaka przyczyna, że upadł. A jak dużą? Wszystko jest anonimowe.

Przewodniczący jest entuzjastą wyborów bezpośrednich. Wójta nadal powinna wybierać rada. Lepiej, żeby zostało tak, jak jest. Inaczej powinno być w miastach, gdzie "tylko polityka idzie".
O Lepperze mówi, że to polityk, który reprezentuje wieś. Zdumiewające, że w Grabowie nie było żadnej propagandy, żadnego afisza, dosłownie nic, a Samoobrona zajęła trzecie miejsce. To o czymś mówi. Inna sprawa, że program Samoobrony koliduje z poglądami pana Eugeniusza. - Wyjścia nie ma - mówi. - Musimy wejść do Unii Europejskiej. Nie powinno być przed tym obawy. Nasze rolnictwo nie jest takie, jak je przedstawiają media. W telewizji "reklamują" wieś - wóz z gnojem w konia, stare płoty, rozwalające się chałupy, stara babcia zbierająca kartofelki. Kto wie, czy to nie jest celowa robota. Tymczasem wieś wygląda inaczej. W wielu domostwach, podobnie jak i u niego, na stole leży "Magazyn nowoczesnego rolnictwa. Top Agrar Polska".

- Do tego kupujemy czasopisma trzody chlewnej i nasze, kociewskie. A "Przyjaciółka" to pismo żony... Jestem rolnikiem - po chwili mówi z odrobiną dumy w głosie pan Eugeniusz. - Mało kto na wsi tak mówi. Wszyscy uciekają od wyrazu "rolnik" czy "chłop", podobnie jak młodzi starają się uciec ze wsi.
Symbolem tej ucieczki jest całkiem spory, wybudowany 10 lat temu pusty dzisiaj dom, stojący obok tego, w którym rozmawiamy. Do niego nie ma potrzeby się wprowadzić. - Czeka na Agatkę - wyjaśnia żona Berenta Natalia. Ale czy Agatka też nie ucieknie? Kiedy wszyscy jakoś uciekają. Ucieka syn, Piotr, jedna córka, Ania, osiadła na 5-hektarowym gospodarstwie, ale w Janowie, a to już prawie Starogard, druga córka, Krystyna, mieszka w Elblągu, młodszego syna, Andrzeja, też do Gdańska ciągnie. Trochę tego, co tutaj stoi, żal, tym bardziej, że powstało w trudzie. - Drugi dom budowałem od podstaw - mówi pan Eugeniusz.
A ten pierwszy?
- Po wojnie niczego tu nie było, wszystko zrujnowane, spalone. A przed wojną stał dworek wuja (ojca brata), Bolesława Berenta. On tu się przed wojną wżenił w rodzinę Gaców, która w 1936 kupiła dworek od Klingera. Wuj przyszedł w 1936 z Tucholi. Ja też jestem urodzony w Tucholi. W czasie wojny dworek się spalił i wujek mieszkał w chlewie. Potem zbudował dom. Nie miał dzieci. Kiedy zmarła moja matka, w 1956 (1947 rocznik jestem), ja tu przeszedłem.
Nie ma wyjścia - musimy wejść do Unii - powtarzamy na odchodnym. Być może wtedy polska wieś odżyje, a wnuczka Agatka zamieszka w pustym, całkiem niedawno wybudowanym domu.
Tadeusz Majewski
Tygodnik Kociewski 2002 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz